- Na mądrość Roweny, Dyptam. Spóźnię się.
Jensen nerwowo poprawił zdecydowanie za ciasno zawiązany krawat będący więzieniem, które ograniczało jego swobodne oddychanie .A przynajmniej tak mu się wdawało. Skoro mu się tak wydawało to musiało tak być. I kropka. Podciągnął lewy rękaw marynarki do góry i z przerażeniem odczytał na zegarku, że jest już za dwadzieścia ósma. Czemu tak panikował? To bardzo proste. Okazuje się, że zostanie dyrektorem Hogwartu nie przychodzi sobie od tak z dnia na dzień w liście od Caseya O'Sullivana. O nie. Już następnego dnia przez cały ten absurdalnie zagmatwany bajzel ze śmiercią Tony'ego przebił się list z Ministerstwa od samego Ministra, chociaż Sophie powiedziała, że i tak zobaczy się tylko z wice, bo minister nie ma czasu, żeby spotykać się z takimi porażkami genetycznymi jako on. Dzięki Sophie.
- Wyluzuj mój buraczku na słodko.
- Buraczku? Jak to buraczku? Dyp nie mówi mi, że... Ha, ha, ha.
Podbiegł nerwowo do lustra, na szczęście zobaczył tam swoją regularną, porażająco przystojną mordę w naturalnym kolorycie, ale wujaszek już składał się ze śmiechu na schodach, więc odwrócił się do niego i sarkastycznie się zaśmiał.
- Ha. Serio. Jesteś przezabawny. Możemy iść?
Wywrócił oczyma, kiedy Dyptam ze śmiechu nie potrafił wydusić z siebie słowa. Przerzucił nogę przez framugę otwartego okna i stanął w ogródku domu przy Privet Drive numer 226. Jeszcze raz nerwowo poprawił mankiety nim jego wuj wygramolił swoje żałosne dupsko przez okno.
- Już nie te lata, co?
- Zamknij się.
Deportowali się z głośnym trzaskiem powodując, że pani Pegrentfoot wylała na siebie i tak już zimną herbatę.
Atrium w ten piątkowy poranek 29 grudnia 1995 było wyjątkowo zatłoczone.
- Jesteś dużym, dorosłym chłopcem i nie bierzesz słodyczy od nieznajomych, prawda?
Dyptam zapytał poprawiając mu klapy od marynarki na co on zdzielił go w dłonie jednym strącającym ruchem. Poczuł się zawstydzony.
- Tak jakby.
Warknął zły na Dyptama, że robi mu takie szopki.
- To świetnie. Oznacza to, że jesteś już na tyle samodzielny, żeby poradzić sobie sam. Och ten stos roboty. Te papiery. Odciągają... porywają mnie Jensen, och Jensen nie!
I nim Kinghsley się obejrzał został sam.
- Dy-dyptam?
Zrobił kilka kroków do przodu przerażony.
- Kurwa.
Zaklął oburzając mijającą go czarownicę na co tylko zrobił dziwną minę oznaczającą, że w ogóle nie jest mu przykro i ruszył w dół atrium by znaleźć jakąkolwiek wskazówkę odnośnie tego gdzie ma się udać. Był tu już kiedyś, ale nigdy w biurach ministra. To przekraczało jego ambicje.
- Przepraszam, jak trafię do biura Ministra?
Zapytał mężczyzny niemalże tak samo wysokiego jak on, ale z paskudnymi wąsami a'la Monty Phyton. Dowiedział się, że musi zejść do końca głównym pasażem Atrium i za fontanną udać się wąskim korytarzem dalej, aż do drzwi opatrzonych złotą tabliczką.
- Dziękuję bardzo.
Ruszył w kierunku fontanny zaciskając i rozluźniając ręce raz po raz rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu może Sophie, Deana, Jess... kogokolwiek. Wstąpi potem do nich i ich okrzyczy. Ale za co? Że go nie niańczyli? Miał ochotę ponownie zakląć, a potem nagle uspokoił się.
Hej. Jesteś Jensenem Kingshleyem.
Te słowa jakby nagle dodały mu pewności siebie. Wydłużył krok, wyprostował się, wysoko uniósł brodę. Wyglądał jakby tutaj bywał na herbatce w każdy piątek, albo co najmniej jakby był wysoko postawionym urzędnikiem z zagranicznego ministerstwa. W końcu doszedł do wąskiego korytarzyka gdzie mężczyzna z podkładką na papiery i przenikliwym wzrokiem zagrodził mu drogę.
- Imię, nazwisko, cel wizyty.
Jensen odchrząknął. Sophie miała rację, że po całym cyrku z przejmowaniem Ministerstwa kilkanaście lat temu niektóre środki ostrożności wydawały się wręcz śmiesznie nieskuteczne. Przecież mógłby tego gościa zabić nawet nie zaklęcie, a jednym ciosem, taki był chudziutki.
- Jensen Kinghsley, dyrektor Hogwartu, zaproszono mnie na rozmowę.
Prawą ręką sięgnął za lewą klapę marynarki i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął list od Ministra i podał go mężczyźnie, który niezadowolony, ale kiwnął głową, oddał mu pergamin i rozkazał za sobą podążać.
- Proszę tu czekać.
Wskazał Jensenowi fotel, który wyglądał na wygodny. I był wygodny jak chwilę później stwierdził Jen. Dopiero teraz zauważył, że jego lewy nadgarstek jest trochę opuchnięty i wyciągnął różdżkę, ale dopiero po chwili zorientował się, że właściwie nie wie jak to zrobić. Zawsze zajmowali się takimi rzeczami Dyp, Soph, albo Jess... on tylko siedział i nic nie robił.
- Imię, nazwisko, cel wizyty.
- Chyba sobie żartujesz Evans!
- Pani wybaczy.
- Zastanowię się.
Dobiegło uszu Jensena, a głos wydał się dziwnie znajomy. Odwrócił głowę i zobaczył Sophie Nevou machającą ręką, by owy Evans zszedł jej z drogi co natychmiastowo uczynił. Ubrana w wąską ołówkową spódnicę i pasującą marynarkę podkreślającą jej talię, a do tego te szpilki. Jensen! To obrzydliwe. To jest przecież Soph!
- A ty co tu robisz?
- Przyszłam dopilnować, że nie powiesz nic głupiego. Właśnie widziałam się z Dyptamem. Poza tym mam własną pilną sprawę do Ministra.
Jensen już chciał wstać z fotela, kiedy Sophie machnęła różdżką i pojawiło się krzesło wyglądajace jeszcze bardziej wygodnie niż jego fotel.
- Jak ty to robisz?!
Sophie spojrzała na niego jakby nie wiedziała o co mu chodzi, ale kiedy zrozumiała zrobiła bezgłośne 'aaa' i wskazała na fotel, a Jen tylko kiwnął głową.
- To się nazywa sztuka niewerbalna.
Zaklął.
- Co?
Zapytała rozbawiona jego reakcją.
- Nie jestem Wrońskim. Nigdy nie potrafiłem rzucać niewerbalnie zaklęć. Raz udało mi się Accio. Znaczy... prawie udało, bo poduszka mnie wyminęła i trafiła w twarz profesora. Ale.. To możesz mi przynajmniej powiedzieć jak wyleczyć to. Nie! Nie wyleczyć. Jak wyleczyć.
Bąknął urażony widząc, że Soph już wyciąga różdżkę by naprawić jego opuchnięty nadgarstek.
- Episkey. Ale to skomplikowane zaklęcie. Jesteś pewien, że sobie z nim poradzisz?
Jen tylko posłał jej piorunujące spojrzenie, bo wydała się dziwnie rozbawiona. Zaczął próbować.
Trening Episkey.